Z mojego pudełka. Moon’Di

 Z mojego pudełka. Moon’Di

autor: Jakub Chruszczewski

 

             Od paru lat , w któryś z weekendów styczniowych pojawia się nad Łebą, w miejscowości Chocielewko spora grupa ludzi uzbrojonych w muchówki. Zjeżdża ich zwykle kilkudziesięciu, a przybywają z całej Polski. Spotykają się aby wziąć udział w zawodach „Troć Łeby”, organizowanych od pięciu już chyba lat przez  Klub Muchowy „Dolina Łeby” i Towarzystwo Przyjaciół Rzeki Łeby, a łączy ich ta sama pasja – połów troci wędrownej na sztuczna muchę. Oczywiście chęć złowienia troci  to może i najważniejsza, ale na pewno nie jedyna przyczyna, która gna tych zapaleńców czasami kilkaset kilometrów. Chcą po prostu spotkać się przy okazji  imprezy w stałym już gronie kolegów. Wystartować w zawodach? A jakże, czemu nie...  Wszak to zawody, mierzy się ryby, liczy punkty, wręcza nagrody... Ale nie to jest najważniejsze. Chodzi o jedyną w swoim rodzaju atmosferę, jaka przez dwa – trzy dni panuje w Pałacu Pod Bocianim Gniazdem w Runowie, ( nota bene pałac to XVII wieczny, w pięknej kaszubskiej wsi położony, jakieś 14 km od Lęborka) . Chodzi o to, żeby posiedzieć wieczorami przy kominku, który -  jak na pałacowy kominek przystało – pięknie grzeje i huczy, powymieniać się niekończącymi się opowieściami, poprzechwalać się trochę, pooglądać muchy. Co do atmosfery, ale tej „pogodowej”, to impreza należy chyba do najbardziej nieprzewidywalnych jeżeli chodzi o zjawiska atmosferyczne. Było już  -23º C, był huragan przy temperaturze +12ºC... Nudno w każdym razie nigdy nie jest i jeżeli kiedyś spotka nas fala tsunami połączona z plagą meszki, to pewnie nikt ze stałych bywalców się nie zdziwi.

           

 Jestem uczestnikiem imprezy od samego jej początku i na pierwszą edycję sporządziłem kilka skromnych zestawów muszek, które chciałem wręczyć organizatorom, jako nagrody dla uczestników. Ktoś dostał nagrodę za to, że miał najdalej na miejsce zawodów, dostał też coś najmłodszy uczestnik... No i najstarszy. Po szybkiej kontroli numerów PESEL w książce meldunkowej hotelu okazało się, że tę ostatnią nagrodę otrzymał nie kto inny, a prekursor łowienia troci na muchę, znany wszystkim pan Edmund Antropik. Nie ukrywam, byłem niezmiernie dumny, że skuteczność moich much zweryfikuje taki Mistrz .Tym większa była moja duma, gdy - spotkawszy pana Mundka nad rzeką w czasie zawodów w następnym roku - dowiedziałem się, że jedna z moich much okazała się być skuteczna. Ba, do tego stopnia skuteczna, że pan Mundek zapytał, czy przypadkiem nie mam takich więcej ze sobą. Pech – nie miałem.

Ale oczywiście obiecałem,  że na następne zawody na pewno będę miał.

               Jak obiecałem, tak zrobiłem, w następnym roku miałem ze sobą stosowny zestaw muszek , w tym kilka zarezerwowanych dla pana Mundka...

   Właśnie. Muchy na troć...  Gdyby zajrzeć do pudełek wędkarzy łowiących zimową troć na muchę, to znalazłby  tam  spore materii pomieszanie. Jedno łączy te muchy – dość duży rozmiar, pewnie gdzieś tak od #4 do #2/0. Tu sprawa jest raczej jasna – przynęta musi być ciężka żeby pracowała blisko dna i na tyle duża, aby wzbudziła w troci odruch agresji.

    -Bo przecież troć atakuje muchę właśnie w wyniku odruchu obrony gniazda przed intruzem – powie ktoś i pewnie będzie miał trochę racji.

    -No dobrze, ale przecież po wyczerpującej wędrówce tarłowej i trudach samego tarła, wychudzona i wygłodniała, już schodząc do morza ryba zaczyna odrabiać straty i musi coś jeść – powie inny. I wyznając takie przekonanie też pewnie będzie miał trochę racji. Niejednokrotnie przecież znajduje się w żołądkach keltów żaby, rybki, pijawki i inny pokarm.

    Kolejny znowu nie wdaje się w teoretyczne rozważania, ma w pudle różne muchy i po prostu łowi, wychodząc z założenia, że (autentyczne!) troć bierze, bo bierze i koniec. Kto wie, może to i najrozsądniejsze podejście. A ja, ponieważ nigdy nie byłem trocią, więc zbyt kategorycznych sądów w tej sprawie nie formułuję.

    W każdym razie, pomijając ich wielkość, muszki stosowane na trociowych rzekach można pewnie z grubsza podzielić na te, które swoim w miarę naturalnym i stonowanym ubarwieniem mają imitować jakiś bliżej nieokreślony pokarm, i na te, które  - mając wywołać odruch agresji – ubrane są jaskrawo i kontrastowo.

    I o takiej właśnie muszce opowieści ciąg dalszy. Otóż wręczyłem panu Mundkowi obiecaną muchę i,

ni mniej, ni więcej, tylko wygrał te zawody w pięknym stylu, łowiąc w dwóch turach trzy ryby, w tym tę największą właśnie na moją muchę. Zupełnie zrozumiałym jest , że pozwoliłem sobie nadać muszce imię Moon’Di i że ma ona, obok innych, swoje stałe miejsce w moim( i nie tylko) pudełku z muchami na zimową troć.

 

Moon’Di

 

Haczyk – łososiowy, 4 – 2/0

Tułów – dubbing w kolorze  seledynowym fluo

Skrzydełko/ogonek – pasek skóry z sierścią( zonker), w kolorze jak tułów

Owijka – złoty drut

Główka -  typu woolhead w kolorze  pomarańczowym fluo

Oczka – jak ktoś lubi, ciężkie, lub lekkie

 

 

 Moon’Di V.

 Haczyk, tułów, owijka, główka – jak wyżej

 Skrzydełka – syntetyk( tzw. „dywan”), sierść cielaka, trochę crystal flash

 

Polecane artykuły:

Autorzy

Recenzje / Dabbler


Komentarze

Zaloguj się aby dodać komentarz

Przejdź do logowania
Partnerzy i wspierający GM
Gamakatsu