Moje drogowskazy

Moje drogowskazy

Wojciech Węglarski

             Od dobrych już kilku lat zwracają się do mnie koledzy-wędkarze z pytaniami, jak zacząć swoje przygody z wędkarstwem muchowym, a to jaki sprzęt, a przede wszystkim – jakie muszki. I co ciekawe – są to koledzy w różnym wieku, dla których głównym motywem ich zainteresowania okazywała się chęć doznania ciekawszych od spławika lub spinningu doznań muszkarskich. Byli to – zarówno tzw. „starzy” wędkarze  jak i dopiero zupełnie zieloni nowicjusze. No i wtedy zaczynały się odzywać wspomnienia, jak to właściwie było u mnie? Postaram się zbytnio nie zanudzać tym tematem, choć sprawa wydaje się nader interesująca wziąwszy pod uwagę, że moje pokolenie niejako wykuwało zręby polskiego muszkarstwa w konkretnej powojennej rzeczywistości PRLu, że tak szumnie zacznę temat. Wtedy to bowiem, już w latach 50-tych XX w. zaczęło powoli i nieśmiało powstawać to, co nazwaliśmy później wędkarstwem muchowym w narzuconej polityką przymusu strukturze Polskiego Związku Wędkarskiego, którego głównym trzonem wówczas byli wędkarze – że tak ostrożnie i elegancko powiem – spławikowi, w szerokim tego słowa rozumieniu. I oni to wtedy narzucali ton naszemu wędkarstwu! To oni spowodowali, że powszechnie przedstawiany wtedy wizerunek wędkarza, to masowo powielany graficznie typ ponurego niedogolonego osobnika w bereciku i gumofilcach, – z tlącym się w kąciku ust papierosem, (prawdopodobnie „Sportem” - prawdopodobnie, bo bez filtra - ot takim robotniczo-chłopskim pecikiem), z nieskomplikowanym wędziskiem, na końcu którego dyndał haczyk z nadzianą nań wijącą się glichą. Niektórzy „ilustratorzy”, w ich pojęciu dowcipnie, dodatkowo wzbogacali swe rysuneczki wizerunkami półlitrówek wystających z kieszeni tych „wędkarzy”. I to miało być śmieszne, to miał być wykreowany obraz powojennego polskiego wędkarza! W opozycji do inteligencików-muszkarzy czy jakiśch tam spinningistów, łowiących ryby na obce do wyobrażenia dla ciemniaków wytwory zbudowane z piór, nici lub kawałków blach wyklepanych na kształt łyżki, na dodatek opatrzone w haki lub kotwiczki okropnie kaleczące ryby! I takimi bzdurami usiłowano karmić rzeszę wędkarzy przymusowo wrzuconych do siermiężnego wora jedynej słusznej, (bo „ludowej”) organizacji wędkarskiej! I w takim to klimacie, nieliczni muszkarze o przedwojennej jeszcze proweniencji, a także młodzi-niespokojni (na przykład ja) musieli samodzielnie budować to nasze powojenne muszkarstwo. Ani tematycznej literatury, ani sprzętu i wyposażenia. To wszystko zaczynało nieśmiało kiełkować dopiero pod koniec lat 50-tych. Kto chciał łowić na muszkę, sam musiał męczyć się dosłownie ze wszystkim, jak przysłowiowy koń pod górę. Wszystko „organizowało się” okazyjnie – od czarnych kanalarskich woderów do wędzisk i kołowrotków, a o muszkach – będzie więcej za chwilę.

Wracając do muszkarskiej literatury. Owszem, było kilka pozycji, lecz praktycznie mało dostępnych. Wymienię dwie najbardziej wartościowe, bo napisane przez autentycznych znawców tematu. Pierwsza – słynne dzieło Rozwadowskiego – ongiś książka nader rzadka, obecnie bardziej dostępna dzięki kilku reprintom i choć wiele zawartych tam wiadomości obecnie trąci myszką, to przy umiejętnym selektywnym czytaniu – kopalnia rzetelnej muszkarskiej wiedzy. Druga – to „Wędkarstwo na wodach polskich”, dzieło F. Choynowskiego, którego I wydanie pojawiło się już w 1939 roku, a drugie – nieco wykastrowane cenzurą, (bo takie wtedy były czasy), w 1949 roku. Te dwa wydania też wymagają selektywnego czytania, bo nie wszystkie tam koncepcje przetrwały próbę czasu. O nielicznej (na szczęście) reszcie powojennej literatury wędkarskiej, (ze szczególnym spojrzeniem na sprawy muszkarskie), nawet nie piszę, bo nie warto. Wydawnictw tych więc nawet nie wymieniam. A o obecnych, w zdecydowanej większości występujących na rynku wydawnictwach „wędkarskich” nawet nie warto wspominać, gdyż w wyraźnej większości przypadków są to pięknie wydane, bogato kolorowo ilustrowane, przeważnie tłumaczenia, ale merytorycznie bezwartościowe bajdurzenia różnych zachodnich „autorów”. Ale cóż, już Cezar Wespazjan powiedział, że „pecunia non olet”.

Ale, do rzeczy. Moim  podstawowym, lecz nie jedynym drogowskazem, było dzieło F. Choynowskiego, którego II wydanie (z 1949 roku) mś cudem zdobyli moi Rodzice i podarowali mi tę książkę na któreś tam imieniny pod koniec lat 50-tych. Ciekawy wiedzy wędkarskiej, czytałem ją – od deski do deski – i to wielokrotnie.

Summa summarum – gdy w 1957 los sprawił, że w wakacje wylądowałem nad Dunajcem, w Kątach (Sromowce Wyżne), to zaczęły kiełkować myśli o sztucznej muszce, bo to metoda elegancka i czysta, no i nie wymagająca ciągłych korowodów z przynętami. Nawiasem mówiąc, był też jednak taki  czas, gdy chciało mi się w lecie pieszo maszerować góralskimi ścieżkami „na durch” przez Pieniny na poniedziałkowy targ w Krościenku, aby kupić tam czereśnie lub wiśnie, a później i mirabelki, bo były to wtedy pre-muchowe przynęty na klenie. W końcu, i tego mi się odechciało, no i powoli zacząłem przygodę z muszką. Nie będę rozwodził się zbyt długo, a temat byłby nawet na książkę, ale kto by miał zdrowie to czytać? No dobrze, ale skąd wówczas w  zabitych dechami Kątach wziąć muszkę? Ano znalazł się jakimś cudem haczyk z oczkiem – no i zaczęła się swoista magia. Jaka ta muszka ma być? Powinna być szczególnie wymyślna, aby zadziałały czary. Z drugiej strony – jak zgrabnie z niczego zrobić coś? W skrócie było tak: W swoich wakacyjnych „skarbach” znalazłem kilka niebieskich ciemno prążkowanych piórek sójki (znalezione w lesie resztki uczty jastrzębia) – dla wtajemniczonych – podstawowy materiał na jeżynki wielu mokrych muszek z osławioną Invicta na czele! Ponadto w lokalnych galanteryjnych zasobach domu w Kątach znalazłem kawałek tasiemki ze złotą lametką (taka wstążka do bukietów), więc materiały były, i to nieco magiczne. Ołówek automatyczny Hardtmuth posłużył za imadełko – już o tym kiedyś wspominałem). Summa summarum – w siermiężnych warunkach powstała czarodziejska (moim zdaniem) muszka, której wizerunek pokazuję poniżej. I była to moja pierwsza, samodzielnie wykonana przeze mnie muszka! Służyła mi ona zresztą bardzo długo, a pewnego razu o zmroku, podczas intensywnego wylotu chruścików, wyholowałem na nią w miejscu, gdzie teraz jest przystań flisacka w Kątach, pięknego potokowca, tak 50 cm z okładem. Mój przykład szybko stał się zaraźliwy, bo wkrótce mój miejscowy kolega Gienek Zwoliński wykonał sobie bardzo prostą (i skuteczną) muszkę ze skrzydełkami z czarnej sierści swojego psa, którego nazywał Łajką, gdyż były to akurat czasy pierwszych kosmicznych zmagań.

 

Drugim, bardzo istotnym dla mnie drogowskazem, było spotkanie z panem mgr inż. Januszem Zarembą, a było to – chyba w 1957 lub 1958 roku.

(Mgr inż. Janusz Zaremba był dyrektorem Pienińskiego Parku Narodowego w latach 1954-1962 a następnie Babiogórskiego Parku Narodowego w latach 1962-1971. Zmarł 21.06.1985 r. i został pochowany w Nowym Sączu.)

Otóż pewnego pięknego lipcowego dnia, do brzegu Dunajca w Kątach pod Macelową Górą przybiła łódka flisacka z panem Dyrektorem Zarembą oraz kilkoma pracownikami PPN. Spływ był w ramach inspekcji granicy PPN na trasie spływu pienińskiego. Bardzo miły zażywny starszy już pan, zobaczywszy mnie próbującego złowić na czereśnię jakiegoś klenia, nawiązał ze mną miłą rozmowę na tematy wędkarskie. Z rozdziawioną gębą słuchałem opowieści o jego przedwojennych łowach na muszkę i spinning w naszych niegdyś wschodnich rzekach (Prut, Czeremosz). Także o letnim brodzeniu w krótkich spodniach i tenisówkach z muszką w Dunajcu! Wiele, wiele wtedy mi opowiedział, a na koniec podarował mi sztuczną muszkę, prawdziwego March Brown Male, nieco już przełowioną, więc tym bardziej skuteczną. Ile ryb na nią złowiłem! No i jak zwykle bywa – najpierw pstrągi wyszarpały ząbkami skrzydełka, później stopniowo wykończyły jeżynkę, ale i tak, na mocno też sfatygowany tułowik, sporo ryb jeszcze wyjąłem. Kto był wykonawcą tej muszki – nie wiem, ale widać było, że zrobił ją profesjonalny wykonawca. Wizerunek jej prawie wiernej kopii też tu zamieszczam.

A później, to były już kolejne drogowskazy. A to spotkania i rozmowy z doświadczonymi muszkarzami, a to lekkie podglądanie tych, którzy nie kwapili się do rozmowy z jakimś tam chłopakiem, ale trafiali się też i tacy – przeważnie kierowcy motorowerków, którzy wieczorami powracali do swoich domów z koszykami wypchanymi drobnymi klenikami i jelcami. Nazywałem ich w duchu „chlapaczami”, a których sylwetki były dosyć charakterystyczne: w lewej garści długi kij (podpórka), w prawej muchówka zadarta do góry (aby skoczek lepiej pracował), co rzut z prądem, to krok dalej – na płytkich prądzikach z drobnymi rybami. Widok z daleka – ot, taki śmieszny krzyżyk na środku Dunajca. Ale łatwe mięso było!

A to czasami bywały różne prezenty w postaci muszek od rodziny lub znajomych, nawet kiedyś wpadły mi w ręce oryginalne brytyjskie muszki z rodziny Teal.  A Teal and Yellow lub Teal and Claret – jakież to były „żylety” na ostrożne większe klenie! Bo z pstrągami w lipcu bywało raczej cienko. Także przypadkowo wpadł mi w ręce kartonik z ładnie przyszytymi do niego mokrymi muszkami w ilości około kilkunastu sztuk. Tyle wiem, że wykonawca tych zgrabnie sporządzonych muszek był pan Kowalewski – wówczas pracujący w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie – chyba tamtejszy profesor. Wiem tylko tyle, że jego muszki cieszyły się zasłużoną renomą zwłaszcza wśród starszych – pamiętających przedwojenne czasy - krakowskich muszkarzy. Pamiętam, że na pstrągową Stone Fly #6 haczyk Limerick, z pomarańczowym Egg Sack złowiłem – między innymi - 2 głowacice (niezbyt wielkie, bo pięćdziesiąt kilka cm każda, a wtedy wymiar ochronny był jeszcze 30 cm – to tak, dla jasności sprawy). Muszkę tę bezpowrotnie straciłem z dubletem  pstrągów potokowych (każdy - na oko - ponad 35 cm) na którymś tam Romaniszynie, na pięknym prądzie w Maniowach ciut poniżej ujścia potoku Falsztyńskiego, gdy podczas mocnego holu strzeliła całkiem zetlała, (jak się później okazało), przedwojenna angielska muchowa linka, którą – nieświadomy jej kiepskiej jakości (zleżała jedwabna plecionka) pożyczył mi na te zawody nieodżałowanej pamięci pan Tadeusz Godzicki. Aby już powiedzieć wszystko o tej przykrej przygodzie, tym sposobem przeszedł mi koło nosa ( i to po raz drugi!) Puchar Dunajca, gdyż mając już w koszyku 2 ładne potokowce i pięknego 37 cm lipienia, te 2 urwane z przyponem ryby dałyby mi napewno I miejsce na tych zawodach nawet w przypadku, gdy pozostali dwaj członkowie mojej drużyny nie mieli ani jednej ryby, (a nie mieli – jak się w końcu okazało!). Co do tego drugiego przypadku, to od tego czasu, gdy przez swoje zaniedbanie nie miałem dubletu malutkiej mokrej muszki  w pudełku, a która to muszka okazała się bezbłędną tam i wtedy przynętą na lipienie, (dla dokładności – Dunajec przy ujściu Białki Tatrzańskiej – ale tego miejsca już dawno nie ma, bo obecnie w tym miejscu mamy  mulistą zatokę jako fragment  tej okropnej pamiątki po realnym socjalizmie). A więc, w dziesiątej minucie (!!!) zawodów o Puchar Romaniszyna, mając już w koszyku trzy miarowe lipienie, po kolejnych dwóch spadnięciach lipieni coś mnie tknęło, aby obejrzeć haczyk mojej muszki. Oczywiście, haczykowi uwaliłem grot zahaczając muszką podczas kolejnych rzutów, bo za sobą miałem wysoki kamienisty brzeg! No i Puchar Romaniszyna odpłynął w siną dal, bo nawet nie chce mi się odtwarzać ówczesnej wtedy punktacji za wcześniejsze zakończenie startu w przypadku złowienia kompletu 5 szt. ryb. Jeśli dobrze pamiętam, wtedy było 300 pkt za lipienia plus chyba 10 za każdy cm ponad wymiar ochronny plus (chyba) 1 lub więcej punktów za każdą minutę zakończenia zawodów przed czasem. A runda zawodów trwała wówczas 3 godziny – o ile dobrze pamiętam. Od tej pory każdemu koledze zaczynającemu muszkarską przygodę mówię (lub piszę): Zawsze miej w pudełeczku co najmniej jeden dublet muszki, abyś nie musiał płacić tak wysokiego frycowego, jak mi się ongiś przydarzyło. I dalej idzie krótka opowieść o tej kiedysiejszej białczańskiej „przygodzie”

No i w końcu zakupy muszek w sławnym krakowskim sklepie przy ulicy Siennej, ale to już zupełnie inna historia…

Zacznijmy od tego, że muszki wg Choynowskiego (Wędkarstwo na wodach polskich, wyd. II – nieco oszlifowane cenzurą - 1949), z których niektóre znalazły się w słynnej Normie Zakładowej ZN-67/CZSP/E6/184 i były produkowane i sprzedawane przez Spółdzielnię Pracy Sprzętu Wędkarskiego w Krakowie. Zanim przystąpię do wyszczególnienia – jeszcze kilka informacji:

Norma ZN/67 zawierała 115 receptur „much pstrągowo-lipieniowych skrzydełkowych i jeżynkowych”, 4 „łososiowych”, 3 jętek i 3 „owadów sztucznych”. Wszystkie receptury dotyczyły muszek mokrych.

Natomiast fotografię tabeli kolorowych wizerunków mokrych muszek Choynowskiego wg wydania z 1939 roku zamieszczam poniżej.

 

W wydaniu z 1949 roku tabela ta, choć nazwana tam kolorową, w rzeczywistości była w jednolitym ciemnogranatowym odcieniu, co zupełnie przekreślało najbardziej podstawowy sens ilustracji muszek, czyli ich ubarwienie, no ale powojenne czasy były siermiężne także w dziedzinie wydawniczej.

Jakież to więc były muszki, które były do zdobycia w słynnym sklepie przy ulicy Siennej w Krakowie? Podaję je w kolejności wg I wydania tej książki w 1939 roku:

Tylko: Yellow Dun; March Brown; Stony Fly; Cowdung Fly; Red Spinner; Soldier Palmer; Wickham’s Fancy; Coachman; Blue Bottle; Iron Blue Dun; Black Gnat; Hofland’s Fancy; Black Palmer; Red Palmer i Grey Palmer; March Brown (odmiana żeńska); Alexandra; Konik Polny; trzy typy jętek; Widelnica (ze skrzydełkami z gazy).

Poniżej prezentuję trzy przykładowe, obecnie już zabytkowe, „sztuczne owady”, a mianowicie Koniki polne i Widelnicę ze skrzydełkami z gazy oraz produkowanego nieco później bardzo udanego (i skutecznego) korkowego udatnie malowanego Chrabąszcza.

Aż prosi się tutaj o zamieszczenie jeszcze dwóch „zabytków”, a mianowicie Hofland’s Fancy (wersja claret) oraz muszki kupionej na Siennej pod nazwą  Cowdung Fly, chociaż bardziej pasuje mi ona do „17 Wieland #33” wg tabeli Choynowskiego. Oto one:

I był to chyba ostatni, lecz nader istotny mój muszkarski drogowskaz, gdyż właśnie tylko tych nazw muszek z Choynowskiego poszukiwałem na Siennej, zdecydowaną większość asortymentu znajdowałem, kupowałem, a później wypróbowywałem nie tylko na Dunajcu, ale i na prawie wszystkich wodach górskich, zarówno na Południu jak i na Północy Polski (choć na Pomorzu mniej). I pan Chojnowski miał rację! Polecane przez niego, a testowane przeze mnie wzory okazywały się nader skuteczne, w odpowiednich oczywiście warunkach. Lata praktyki muszkarskiej liczone tysiącami godzin z wędką w garści doprowadziły do tego, że z czystym sumieniem pozostawiam dla młodszego pokolenia muszkarzy dwie swoje książki, bo wiem że nie pisałem ich z sufitu, lecz w oparciu o wieloletnie doświadczenie plus odpowiedni szacunek do bogatej tradycji tej pięknej dziedziny wędkarstwa, jakim było, jest i będzie muszkarstwo.

Na koniec, dla zachowania dla potomnych – kilka historycznych już dzisiaj obrazów pewnego odcinka Dunajca z tamtych dawnych, dobrych czasów.

Zawrocie – w centrum zdjęcia miejsce przyszłej przystani flisackiej

 

Droga pod Macelową Górą - w kierunku Sromowiec Niżnych.

Osuwisko po obfitych opadach, wlot do płani. Stan powodziowy Dunajca, Droga pod Macelową Górą - w kierunku Sromowiec Niżnych. Osuwisko po obfitych opadach, koniec płani.

 

Wlot pod Macelową Górą

Wlot pod Macelową Górą – widok pod prąd Dunajca. W dali Kąty.

Lokalna sensacja – auto na drodze! Kino objazdowe jedzie do Sromowiec Niżnych. Z trudem mieści się na wąskiej drodze pomiędzy zboczem Macelowej Góry a urwiskiem nad brzegiem Dunajca.

Najgorsze już za nami!

 

 

 


Partnerzy i wspierający GM
Gamakatsu